Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świnia skóra, pąsowy safian, szara bibuła, kolorowe papierki, arystokrajca i proletarjat okładek mieszały się z sobą, nadając zbiorowi arlekińską fizjognomję pstrą i łataną.
— Cóżeś ty to życia i ofiar tu utopił! zawołała.
Profesor złożył ręce pobożnie.
— A! pani, to mi się tylą godzinami szczęścia wypłaciło! zawołał.
— Ale ja nie do książek tylko do ciebie tu przyszłam i to nie z prośbą, ale z rozkazem... musisz być u mnie na obiedzie... i to — notabene nie sam... z Murmińskim.
Profesor potrząsł głowa.
— To nie może być — on nie pójdzie.
— Potrzeba żeby przyszedł i musi przyjść — stanowczo rzekła doktorowa — idź po niego, nie mów mu, że ja tu jestem, sprowadź mi go koniecznie, biorę na siebie, że go do tego skłonię.
Kudełka chociaż się nieco zawahał... czy bezpiecznie było doktorową samą jednę z książkami zostawiać (małe Elzewiry wchodzą tak zgrabnie do kieszeni) wysunął się jednak posłuszny...
W pół kwadransa potém, usłyszała oczekująca pani chód powolny po wschodach, weszły dwie osoby do przedpokoju — Murmiński więc był... reszta od niéj zawisła. Znała go trochę poczciwa pani, a ufała w to, że prosto od serca mówiąc do serca, będzie zrozumianą...
Gdy jednak przez drzwi otwarte, Teodor zobaczył kobietę, której bytności się tu nie domyślał, chciał się cofnąć, profesor zatrzymał go za rękę — doktorowa wstała i podeszła.
— Nie wiem, odezwała się, czy pan mnie sobie z dawniejszych czasów przypominasz... jestem żoną doktora X... wdową już dziś, mój dobry panie.. i samotnicą. Wiem, żeś wiele przecierpiał, że tu jesteś sam... a profesor cię nie bardzo ubawi... przyszłam was, z dobrego, wierz mi, serca, prosić do siebie...
Todzio mierzył ją oczyma dosyć niegrzecznie.
— Pani dobrodziejko — rzekł powoli — rzadka