Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieka, którego charakter wzbudzałby we mnie szacunek, poszłabym, wcale nie drożąc się.
To mówiąc popatrzała nań z uśmiechem znaczącym. Komornik uczuł się jakby go kto gorącem żelazem przez piersi przeszył.
— Ho! ho! — pomyślał — Non bis in idem! Nie dam z siebie żartów stroić.
— Wie pani — odezwał się uśmiechając, że takie rzeczy mówić staremu kawalerowi o którym chodzi fama, iż się ożenić pragnął, to rzecz bardzo niebezpieczna, a nużby za słówko pochwycił?
— Możebym się nie gniewała — odrzekła panna Albina, trochę zarumieniona, spuszczając oczy na robotę.
— Pani żartuje?
— Mówię seryo!
— Jakto pani by nawet za takiego jak ja pójść gotowa... nieszczęśliwego, zdyfamowanego... odrzuconego...
— Gdybym miała szacunek jaki mam dla pana...
Pampowski wstał nagle.
— Ale pani dobrodziejko! To nie są żarty, jam gotów, ja się boję, pani mi robisz cień nadziei a uchowaj Boże później rozmysłu, zmiany usposobienia, pani byś mnie zabiła...
— Mogę panu zaręczyć, że raz dawszy słowo, umiałabym go dotrzymać! — zawołała seryo panna Hortyńska.
Pampowski stał oniemiały, chwyciło go to tak niespodzianie, że uszom nie wierzył.
W przedpokoju słychać było szastanie nogami i głośny śmiech Hortyńskiego nadchodzącego z partnerami razem, chwili nie miał do stracenia.
— Pani pozwolisz — zawołał — ażebym się jutro oświadczył oficyalnie?
Skinęła głową podając mu rękę, którą schwycił właśnie do pocałowania i do niej przycisnął, gdy wchodzący Hortyński, zobaczywszy to krzyknął: