Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc trwasz w swem postanowieniu?
— Jak najmocniej! Jak to? jeszcze dziś miałabyś wątpliwość!
— Chciałam cię opamiętać — pierwszy raz może w życiu odezwało się we mnie to, co nazywają sumieniem.
Nie, nie, dodała wstając z kanapki i zaczynając się przechodzić po buduarze, nie mogę przenieść na sobie, abym ciebie, coś mi ślepo zaufał, oszukiwała. Musisz wysłuchać mojej spowiedzi, musisz wiedzieć wszystko.
Pampowski się uląkł.
— Na miłość Boga, ja o niczem wiedzieć nie chcę i nie potrzebuję.
— Musisz! odparła Henryka, z obawy aby nie uszedł zamykając drzwi buduaru ze środka, i klucz chowając do kieszeni. Odetchnęła nieco, wzięła do ust wystygłej herbaty, aby je odwilżyć i stanąwszy z rękami na piersiach założonemi naprzeciw niego, zaczęła mówić głosem poruszonym i tragicznym. Głos ten jej zawsze bywał ostry i przykry, teraz stał się jakimś przejmującym bólem i strasznym. Brzmiał jak jęki i płacze.
— Masz mnie za wdowę! poczęła — to fałsz, ja nigdy nie byłam zamężną. Mahoński ci skomponował familię Sulimskich dla mnie: moja matka, bo o ojcu nic nie wiem, nazywała się Sulkówna. I ona podobno nigdy męża nie miała.
Komornik zbladły słuchał z załamanemi rękami, lecz i po tem wyznaniu chciał ją jeszcze od dalszych powstrzymać.
Dla niej to wynurzenie się przed nim, to oczernienie siebie zdawało się jakąś potrzebą, mówiła dalej, nie dając się pohamować.
— Jestem dzieckiem ulicy, tutejszem, warszawskiem. Boso niegdyś biegałam po tym bruku; matka, jak zapamiętam, praczką była. Ale jeszcze na tej twarzy wynędzniałej i schorowanej ślady zostawiła ta nieszczęśliwa piękność, którą ja wzięłam po niej.