Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła wspaniałomyślnie że mi na ten czas ani dachu, ani strawy nie odmówi, choć na nic im nie byłem potrzebnym.
Co do dachu — ten w istocie miałem nad głową, ale izby stały próżne, gdy się uczniowie porozjeżdżali — nie kosztował ich nic, a strawa, która nigdy wymyślna nie była, w czasie feryi ledwie wyżyć dozwalała. Jam téż do bankietów nie przywykły.
Karpowiczowa, mniéj w domu mając do czynienia czasu lata towarzyszyła mężowi w wycieczkach po okolicach i do miasta, odwiedzała przyjaciółki. Gotowano tylko tyle co dla sług i dla mnie potrzeba było. Miałem chleb rzadko świeży, krupnik z wędliną, zacierkę ze słoniną, kluski, niekiedy kawałek chudego i żyłowatego mięsa. Wieczorem chleb zamiast masła czémś tłustém nasmarowany, i znowu polewkę lub kluski z serem. Karpowiczowa postów, suche dni i wigilij pilnowała ściśle żywiąc nas naówczas grochem, bobem, i owsianką, barszczem postnym, śledziami i t. p. W niedzielę i święta podpiwek kwaśny dawano, co za wielką łaskę się liczyło.
A jednak — nigdy zdrowszy nie byłem. Ze swojéj kieszeni nie mogłem wydawać na łakocie bom pieniędzy tak jak nie miał, zmuszony będąc o butach myśleć, o przyodziewku, o książkach i wielu drobnych rzeczach — jak koszule, bez których obejść się nie mogłem. Pomimo obietnicy Karpowicza, który miał mi dostarczać