Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

My o tém wszystkiém co się w izbie toczyło podedrzwiami stojąc, dobrześmy byli uwiadomieni.
Salomon znający Wierzewicza, który dla ludzi nadzwyczaj był ostry, aż krzyknął z rozpaczy.
Nie było sposobu zapobiedz nieszczęściu. Po mnie téż ciarki poszły, bom nie jeden raz słyszał o nielitościwym sąsiedzie.
Późno w noc porozchodzili się spać, a ks. Brzeski do sypialni udawszy się kląkł się modlić z brewiarza. Ponieważ ja mu miałem zdejmować buty, czekałem aż dokończy nabożeństwa. Z płaczu, strachu a zresztą i nie wiem sam w jaki sposób przyszedłem do zuchwałéj myśli, by mu się do nóg rzucić, błagając aby zabrał mnie z sobą. Z twarzy czytałem że dobry być musiał.
Choć z biciem serca i strachem, spełniłem com postanowił. Chwila to w życiu mojém pamiętna, bo od niéj zawisły losy moje.
Gdym padł płacząc i ściskając nogi ks. Brzeskiego, nastraszył się zrazu i sam mnie pochylił się podnosić.
— Co ci to moje dziecko? Mów, czego chcesz... Mów śmiało.
Łzy mi i łkanie nie bardzo dawały się wysłowić. Wyjąkałem nareszcie prośbę moją, aby mnie ratował i na ręce Wierzewicza nie oddawał, że służyć mu będę wiernie życie całe.