Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ksander nalał ją sobie, wypił i kawałkiem chleba, który na papierach znalazł, zakąsił.
Salwowałeś mnie w złym razie — rzekł — będę ci to pamiątał...
Ponieważ papiery rozpatrywałem z uwagą i cały proces był mi, niestety, bardzo dobrze znany — manifest łatwo było skoncypować. Gdym go dokończył i począł mu czytać, szlachcic z radości do szyi mi skoczył.
— Trafiłeś w sedno! — krzyknął. — Tak mi Boże dopomóż i święta męka Jego — zjedzą się Świderscy ze złości. Żaden mecenas nie byłby tak potrafił. Bóg niech ci płaci... Wniesiesz go do akt... Koszta sobie zapisz na regestrze, jakem szlachcic zapłacę...
Poszedłem do szufladki i nic nie mówiąc całą moją kasę wyłożyłem przed panem Aleksandrem. Było jéj kilka talarów.
— Więcéj jak mnie pan żywym widzisz nie mam — rzekłem a jeść muszę...
Skrzywił się szlachcic.
— Rachujmy — rzekł.
Zacząłem mu wydatki obliczać. Mogłem im podołać wprawdzie, ale zostając bez grosza...
Szlachcic tymfy swoje ściskał w ręku...
— Dziej się wola Boża — rzekł — konie, popasając trawą, dociągną do domu, ja sobie i chłopcowi chleba bułkę kupię, a manifest musi być. — Bierz!