Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy nawale zajęcia, czasem i który mecenas pociągnął do siebie, ale stałego zajęcia znaleźć nie było można.
Pół roku już upłynęło od mojego odejścia od Swierzbińskiego, gdy raz powracając z trybunału z próżnemi rękami, dowiedziałem się od żydka na dole, szlachcic jakiś dwa razy bardzo natrętnie dopytywał i dobijał się do mnie.
Myślałem że mi go kto nastręczył do jakiéj skryptury i postanowiłem nie wychodzić z domu.
W kilka godzin usłyszałem łomot na schodach, drzwi się otworzyły i w progu ukazała się osobliwa figura, któréj pókim żyw nie zapomnę jaka mi się po raz pierwszy sprezentowała.
Szlachcic oczywiście był, bo na porwanych rapciach i sznurku prostym miał u pasa szablinę z pochwą wytartą i podartą, jakby tylko dla legitymacji pochodzenia uczepioną. Słuszny dosyć, chudy bardzo, z szyją gołą, żółtą i pomarszczoną, głowę miał do góry pysznie zadartą, wąs zawiesisty siwo-żółty, a na czaszce czapkę dawniéj białą z kasztankiem, ale tak zbrukaną i poplamioną, że się pstrą stała, a kasztanek ledwie resztę kosmacizny zachował.
Twarz marsowata, imponująca, przy nędznéj odzieży tém dziwniéj się wydawała. Na sobie miał żupanik barwy nie do rozpoznania oplamiony i opończę sza-