Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ze spuszczoną głową słuchała.
Doprowadziłem ją aż do wrót kamienicy kasztelanowéj, a tu gdy się rozstawać przyszło, prosiłem, aby mi się widywać z sobą pozwoliła, choćby tylko w niedzielę.
— I dla mnie to będzie pociechą — rzekła — bo ja na świecie nikogo nie mam, ale ostrożnym waćpan być musisz i ja, aby złe języki na nas nie padły...
Choć mi się serce krwawiło od widoku biednego dziewczęcia, ale razem otucha jakaś wielka we mnie wstąpiła. Nie byłem na świecie sam, miałem kogoś, kim się zaopiekować mogłem... Panna mi sprzyjała, a od czegóż Opatrzność Boża nad sercami czystemi...
Gdyby mi wówczas kto był taczkami ziemię kazał wozić lat dziesięć, a po nich obiecał... choćby chatynkę z nią, dałbym się był żelaznym łańcuchem przykuć do taczki... Ale taczki téj dla mnie na świecie nie było...
Anim miał w niedoświadczeniu mém poradzić się kogo.
Wracając do domu, Mostowniczyc mi na myśl przyszedł, lecz gdzie ja go szukać miałem. Wiedziałem, że ta wieś którą odziedziczył był, o mil sześć od Lublina leżała, i jak się zwała, lecz przez te lata i jéj pewnie nie stało, a może i Mostowniczyca.
Nazajutrz przepytywać począłem pilno o Niewiadomskiego. Nie łatwo i nie prędko dowiedziałem się,