Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

téż nie widzę, chudy pachoł jestem, o sobie myśleć muszę...
Podstolic zadumany po izbie się przechadzał.
— Jam się w was przyjaciela spodziewał — rzekł — widzę żem się omylił.
— Nie — odezwałem się — jakom wam życzył dobrze i miłował, tak i dziś nie przestałem, ale cóż tu miłość pomoże gdy słuchać mnie nie raczycie...
— Mentorem bo mi chcecie być, a ja niewoli żadnéj nie znoszę...
Nie było co mówić, skłoniłem mu się zdaleka.
— Jedzcie gdzie się podoba, ja nie trzymam...
Nie pokazując mu się więcéj, nazajutrz konia wziąwszy, puściłem się w drogę.
Uczyniłem jakem postanowił, ale po drodze czasu dużo mając do rozmysłów, wahałem się znowu. Miałem ci wolę coś uczynić, a nie wiedziałem co. W takich razach, choćby się to mogło nie jednemu wydać niedorzeczném, mam zwyczaj przeżegnawszy się, spuścić na Opatrzność i spokojnie od niéj czekać skazówki.
Zbliżając się do miasta i medytując dokąd udam się naprzód, przypomniałem Karpowicza. Postawiwszy konia na Tatarach w gospodzie, poszedłem na Grodzkę. Lecz nim się dobiłem, patrzę idzie ulicą mój Karpowicz. Poznał mnie zdala i stanął.