Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tego trzeciego brakło w téj chwili Tadeuszowi, i dlatego tak dumał smutnie. Jedna kobiéta, jedno wejrzenie, słowo, już mu obrzydziły to życie, które przed kilką dniami jeszcze za najspokojniejsze, najszczęśliwsze uważał. Jedna kobiéta, i jakaż kobiéta?
A wieczór zstępował na ziemię cichy, spokojny, wiejski; słońce czerwieniało za lasem sosnowym, bydło wracało z pola i samo szło z spuszczonemi głowy do swoich obór i chlewów, skakały kozy, których tyle Poleszucy trzymają; niewiele owiec z długą wełną na cienkich nóżkach, biegły becząc ku chatom, leciały dzikie kaczki nad jeziorem, wiatr podnosił jego fale i rozbijał je o brzeg nad drogą, dając im głos jakiś niezrozumiały, a drażniący jak wszystkie dźwięki otaczającéj nas natury. W tém widoku tak pospolitym, tak codziennym, był jakiś urok tęskny, było życie; lecz życie, którego widok nie wystarcza cokolwiek szerszemu sercu: może zbyt ciche, może zbyt bez celu.
Tadeusz patrzał, widział to, co go otaczało pięknem, a razem coś tak smutnego biło