Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potrzebował uciec z domu, być sam jeden i podumać w szumie lasów.
Wyszedł. Kroplistą rosą pokryte jeszcze były trawy, zioła, krzewy; liście ich połyskiwały odbijając promienie wschodzącego słońca, które się unosiło w białawych chmurach. Łąki pokrywała para unosząca się ku górze, ptaki śpiewały, ludzie wyjeżdżali na pola; płowy łan żytni kołysał się pochylonemi kłosy, a kwitnąca hreczka zaprawiała wonią powietrze czyste, lekkie, którém miło było oddychać.
Tadeusz ciągnął się w las, gdzie na zające psy zapuścić miano. Dawno już nie polował, i nie z dawniejszym swoim zapałem, przejęciem, wyszedł na łowy; z spuszczoną głową, założonemi rękoma, nie wiedząc dokąd idzie, dał się wieść ludziom i posadzić na przesmyku. Przesmyk ten był na wielkiéj drodze. Tadeusz wybrał sobie pień, oparł fuzyą, usiadł i dumał. Psy jeszcze się nie odezwały, las szumiał w górze, cisza była dokoła, tylko gdzieś daleko słychać ciupanie chłopka rąbiącego sosnę na budowlę.