Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stadka czarnych i burych owiec cisnęły się do otwartych chlewów.
Ulany już nie było w domu: pobiegła do dworu, przez otwarte drzwi szklane wcisnęła się do pokoju pana i siedziała z nim razem, patrząc na trzaskający na kominku ogień. Tadeusz czegoś był smutny: spuścił głowę na jéj ramię i myślał. Kilka razy kobiéta starała się długie przerwać milczenie, ale napróżno; teraz już patrząc mu tylko w oczy, milczała sama. Ciszę przerywało tylko trzaskanie ognia i wolny szum drzew ogrodowych, nad któremi stado wron na słotę krakało.
Noc się zbliżała, oni siedzieli jeszcze jak wprzódy, a Tadeusz wzdychając niekiedy, to ją objął, to ręce opuszczał, to na jéj oczy, to na ogień gasnący spoglądał.
Już na wsi pogasły ognie, umilkły śpiewy, i kury tylko czujnie piały, a psy naszczekiwały niespokojnie.
Pod gankiem, od otwartych drzwi na ogród, dały się słyszéć kroki ostrożnie przechodzącego człowieka. Tadeusz i Ulana razem je usłyszeli; ona się zerwała, nastawiła ucha: nic widać nie