Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zszedł aż nad same jezioro i usiadł na ławce pod topolami, które od spodu okwitły już bez otaczał.
Mimowolnie oczy jego zwróciły się na obraz rozwijający się przed nim.
Nie był on wielkich wymiarów i wielkich piękności, lecz miał swój wdzięk niepojęty, który poczęści położenie, poczęści wieczorna pora mu nadawała. Ponad nim było niebo, ubrane w tę szatę tak dziwacznie piękną, w którą się tylko stroi na wybrane wieczory. Nad zachodem rubinowe, złocone wyżéj, daléj już płowe, potém ciemno-błękitne i już blademi iskrzące gwiazdeczkami, co się zdawały pokazywać i niknąć nieśmiałe jeszcze; po niebie pływały chmurki ciemne z jednéj strony, purpurowej, coraz ku górze bledniejącéj barwy, z drugiéj, przed chwilą jaskrawe a teraz w oczach gasnące. Naprzeciw już czerwony, wyolbrzymiały jak myśl, kiedy się rodzi, wznosił się księżyc ogromny i przerzynał przez szafirowe ciemne chmury. Niebo odcięte było od ziemi czarną przepaską lasów, wycinaną w różnokształtne zęby. Nad łąkami i wodami podnosi-