Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szona z noclegu przez niego, to znów powiew wiatru przelotny, który ciepły przelatywał, poruszał suche trzciny i łozy, i upadał gdzieś pod lasem.
Tadeusz nic nie widział, nie poznawał: jedna myśl go zajmowała — jedno tylko własne położenie. Oxen powrócił, jéj już widziéć nie można codziennie; rozkoszne nocy, w których przy blasku księżyca patrzał w jéj oczy tak wyrazu pełne, tak wiele mówiące milczeniem, i te nocy już się skończyły, przerwały.
Tego nie umiał przypuścić Tadeusz, nie potrafił wierzyć temu.
— Choćbym miał nie wiem co uczynić, ja ją miéć muszę, ja bez niéj żyć nie będę. Ten chłop — ja się go pozbyć muszę. Ona warta. A onby jéj śmiał teraz dotknąć po mnie! On dziśby ją ściskał, ja jutro! Jabym się musiał z nim dzielić! Nigdy! nigdy! ja go.... ja się go pozbędę... dziś... jutro...
I obłąkany gadając tak do siebie, szedł brzegiem jeziora, aż pod karczmę samą. W karczmie słychać było głosy. Mimowolnie nastawił ucha, i sparty o płot dumając, spotkał kilka