Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przytomności, aby się z nim zaraz rozmówić. Upadł na kanapę i mimowolnie głośno spytał się siebie:
— Cóż teraz będzie?
Zdało mu się, że coś okropnego spadło na niego. Nigdy jeszcze nie uczuł tak mocno swojego szalonego przywiązania, nigdy żadnego tak silnie nie uczuł nieszczęścia jak teraz. W oczach mu się mieniło, i powstawał, i chodził, i myślał. A na podwórzu zciemniało właśnie i chłodny wiosenny wieczór przez okno zaglądał. Powietrze go w izbie dusiło, oczy mu nabrzmiewały, dreszcz przechodził po plecach i wdrapywał się na czaszkę zimnemi palcami.
Wybiegł do ogrodu: tu ujrzał miejsca swych schadzek wieczornych i wrócił nad jezioro. Tam dymiła się wieś, na jaśniejącém jeszcze łuną zachodnią niebie wieczorném, i chata Ulany!
— Miéj rozum! — rzekł do siebie: — Cóż się tak strasznego, tak nieprzewidzianego stało? On nic nie wié, ty będziesz z nią jak byłeś dawniéj, będziesz ciągle.
Ale gdy tak tłumaczył i wmawiał sobie, czuł wszakże, że coś się stać musiało, bo go