Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starość takiego szaleństwa po niej się nie spodziewałem.
— Jakiego? zapytała siostra spokojnie.
— A cóż to ma znaczyć to bałamucenie młodszego od siebie człowieka?
— Bałamucenie? dla czegoż pan brat to tak zowiesz. A jeśli mi się podoba pójść za mąż? czy prawa nie mam? Był czas, kochany prezesie, gdym się tej myśli całkiem wyrzekła, kochałam Leokadyą jak własne dziecię, chciałam jej szczęścia, byłabym jej oddała wszystko. Dziś Leokadya pewnie za mąż nie pójdzie, szczęśliwą nie będzie, marzenia moje w niwecz obróciłeś — niechże sobie to wynagrodzę.
— Alboż ja szczęścia dziecka nie pragnę? zawołał prezes gniewnie.
— Być może, ale sobie to szczęście układasz tak, jak tobie nie jej się podoba, takiego ona nie przyjmie.
— Będzie musiała...
— Nie, mój bracie, ona albo za mąż pójdzie wedle serca lub nie wyjdzie wcale.
— A waćpani za hr. Ottona?
— Być może! być może! dodała Benigna — nie wypieram się, podobał mi się.
Gorzko począł się śmiać stary.
— To przedziwne! — zawołał — zwłaszcza że tu u mnie ta zmiana dekoracyi nastąpiła. Chłopak ma rozum, Borki więcej warte niż Murawiec.
— I kobieta przywiązana niż niechętna i przymuszona — dokończyła, wstając ciocia Benigna.
Na rozmowę tę ktoś nadszedł i prezes zamilkł... Rozbiły się wszystkie jego zamysły — smutny był i pogrążony w dumaniach. Jedną z przyczyn oporu córki