Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sypialnią i pył w niej ścierała starannie... Ślady okropnego wypadku zupełnie już były znikły. Okno naprawiono, okiennicę przymocowano, papiery i rzeczy po panu Danielu dawno były pochowane. Nawet kwiaty w doniczkach, które on lubił, podlewano starannie i pani Słońska żywiła je przez pamięć dla nieboszczyka...
Na tej stopie był dworek w Orygowcach, gdy jednego wieczora posępnego, pan Franciszek Wierzejski, który powoływany rzadko się dał zwabić do pani Słońskiej na pożądaną gawędkę, powróciwszy z miasteczka, przyszedł do niej sam o mroku...
Twarz jego zwykłe chmurna i namarszczona, tym razem była dziwnie wesoła i uśmiechnięta nawet, tak, że pani Słońska posądziła go i w duchu powiedziała sobie. A no, już by też czego nie stało, żeby się jeszcze Franciszek na starość napijać zaczął.
Tego jednak po nim znać wcale nie było; — lecz że w niezwyczajnym był humorze, to pewna. Usiadł pod piecem na ławce i pół głosem nucił, a po chwili rzekł do p. Słońskiej.
— Ot, niema pani co robić, niechby mi pani kabałę pociągnęła...
— Proszę ja kogo! zawołała śmiejąc się ochmistrzyni, czy nie myśli się pan Franciszek starać o pannę?
— A! to — to nie — rzekł stary pokazując dobrze posiwiałe włosy — ale ot tak — chciałbym przyszłość wiedzieć...
— Jaką?
— Hm, choćby czy my tu długo tak bez paniska siedzieć będziemy.