Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i począł ją ściskać serdecznie, aż mu oczy łzami zabiegły...
— Bywaj zdrowa Benisiu — daruj mi, przebacz, myśmy ci za twoje dobre serce dla nas źle się pono wywdzięczyli. Grzeszni wszyscy jesteśmy... Dla miłości bożej proszę cię — daruj mi, daruj mi — zawiniłem... I ja też ukarany jestem, dziecka mi żal, siebie mi żal, lecz darmo, słowo musi być dotrzymane...
Jam stary... Bóg tylko wiedzieć raczy, ażali się jeszcze na tym świecie zobaczymy...
I prezes się rozpłakał, a Benigna z większą umysłu przytomnością, otuchy mu i serca dodawać musiała.
— Ale zobaczymy się — rzekła wesoło, choć ty mnie nawet nie zapraszasz, zdaje mi się, że ja tam do was wprędce przyjadę. Niech tylko Wychlińska mi nagotuje mieszkanie i żeby było ciepło... Prezes w rękę ją pocałował.
— Słowo? zapytał.
— A no słowo... i choć to babskie słowo, ale ja ci go dotrzymam — przyjadę...
Jeszcze uścisków kilka i już wszyscy siedzieli w powozach, prezes drogę przeżegnał... woźnica z bicza wypalił, konie mimo plusky na pół śnieżnej, parskając od ganku ruszyły.
Od owego wypadku w Orygowcach, niezmiernie było tam smutno i gdyby pani Słońska miała gdzie albo równie dobre miejsce lub u rodziny przytułek jaki, wolałaby była stokroć pojechać gdzieindziej niż tu żyć z tem wspomnieniem tajemniczego morderstwa. Pomiędzy ludźmi chodziły niepokojące wieści, że wie-