Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miej tłomoczki w pogotowiu, jedziemy jutro do Murawca.
Małejko ukłonił się i odszedł.
Wieczór miał pozór zwykłego, codziennego, lecz w istocie nie trzeba było bardzo bystrego wejrzenia aby dojrzeć, że pod tą rodzinną skorupką przyzwoitości zburzone namiętności się kryły. Wśród spokojnej rozmowy, nagłe wejrzenie, nienaturalny uśmiech jakby łkaniem przerwany — zdradzały... Obcy spuszczali oczy aby nie widzieć tego co do nich nie należało. — Najlepiej może swoją rolę grzecznej i dobrej gospodyni grała pani Benigna, przecież ile razy spojrzała na Leokadyą, plątały się jej słowa i wzrok zaciemniał — drgała jakby ją dreszcze przebiegły. Ona, Wychlińska i biedna Leokadya patrzały ciągle na siebie, mówiły do siebie oczyma bo inaczej nie mogły. Cicha ta rozmowa niepostrzeżona dla prezesa trwała przez wieczór cały. Wcześniej trochę niż zwykle towarzystwo się rozchodzić zaczęło. Przeciwko zwyczajowi swemu, bo prezes przy i dla obcych bywał zawsze wesołym i rubasznym, tego wieczora pozostał milczący jakby zawstydzony i smutny.
Stało się jak rozkazał, wola się jego spełniła, a sam on był uciśnięty nią i bolał... Miłość własna nie dozwalała się już cofnąć, ani zwrócić...
Gdy odmawiając pacierze i wzdychając, prezes chodził po swoim pokoju, a Leokadya zmuszoną była przez ciotki pójść na spoczynek, dwie siostry zeszły się z sobą na ostatnią naradę. Wychlińska płakała.
— Co my teraz poczniemy? wołała unosząc się... a! to biedne dziecko!