Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał mówić stary i powstrzymał się, Leokadya ze spuszczoną głową stała, chustką nieznacznie ocierając łzy...
— Ależ ja tyranem nie jestem! dodał — zbliżając się i całując ją w czoło, przecie mnie znasz, przecie choć ty nie powiesz bym serca nie miał. Są rzeczy niemożliwe, niepoczciwe na które nie pozwolę, bo by mi je sumienie wyrzucało... a co godziwe i uczciwe... tegom nie bronił...
Widocznie chciał z córki wywołać jaki wyraz, Leokadya stała niema.
— Zatem jutro w drogę — powtórzył... Hm? a ciocia Wychlińska?
— Zdaje mi się, że mnie opuścić nie zechce...
— To, niech jedzie — rzekł prezes... Powozu dla was powinna przecie Benisia dać, choć się gniewa na mnie, ja z ojcem Serafinem pojadę moją landarą... Mszę świętą odprawi ksiądz w kaplicy, a potem wyruszymy...
Jeszcze raz obejrzał się na córkę...
Leokadya nie odpowiedziała.
— Żal ci zapewne będzie Borki opuszczać, boć tu weselej, mówił po małej pauzie — ale na to nie ma rady. — Poszliśmy na noże z Benisią... doprowadziła mnie sama do tego.. Jam nic nie winien. Mogę powiedzieć, że mnie z domu swojego wypędziła. Tak jest, nie inaczej... Ja dla jej milionów, o których ojciec Serafin tak szeroko prawi, nie myślę się w poddaństwo zaprzedawać. Baba przywykła ze swymi oficyalistami mieć do czynienia, którzy przed nią plackiem leżą — ale ja przecie mam moją wolę,.
Jedziemy jutro...