Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowi nalał, po wychyleniu go drugi. Ale milczał ciągle uparcie i wzdychał...
Już było po pieczystem, gdy jakby mimowolnie wyrwało mu się pytanie.
— Powiedzże ty mi księże, jak ci się zdaje? może li to być, ażeby ten Daniel zabity żył? hę?
— Jeżeli zabity to pewno nie żyje? rozśmiał się Serafin...
— Lecz... możeż to być, aby taką sztuką szatańską chciał mnie podejść?
— Cóżby mu to pomogło, żebyś go prezes miał za umarłego?
— Chciał pewnie... z Leokadyą ślub gdzieś potajemnie wziąść, takbym się nie domyślał...
— I cóż? niewidomym by się stał — czy co? zapytał O. Serafin.
— Rachował pewnie, że ja się zgodzę, gdy nie będę mógł rozerwać... dodał prezes... he! he! nie źle były rzeczy ukartowane, lecz sztuczka się im nie udała.
— Czy pan prezes sądzi, że panna Leokadya zgodziłaby się na odegrywanie takiej komedyi... a przecież bez jej woli staćby się to nie mogło? rzekł O. Serafin.
— Sądzę, że ona by się oparła — odpowiedział prezes, a no, nie znasz takich starych bab jak Wychlińska i Benigna, które gotowe, żeby małżeństwo skojarzyć i kochankom pomagać, namówić niewiedzieć do jakiego kroku... Trzeba je znać! W ich głowach mogło się to wylęgnąć... same już nie mając sposobności kochać się i bałamucić, choć patrzeć rade jak drudzy głupstwa robią... To ich sprawa, ich spisek...