Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miłość nasza żebracza nawykła żyć jednem niczem, tak była sytą temi okruszynami. Dziś pokuta, samotność, cisza... łzy... Ale nie trwóż się — jestem spokojna i tyś mnie naśladować powinien... Mam dwie tu dusze i serca dwa, które mi moją dolę słodzą... patrzę w przyszłość z odwagą stoicką przeżycia jeszcze długich lat... z tem samem uczuciem, które już drugim przyświecało....“
Prezes, który poczynał czytać z gniewem, w miarę jak mozolnie szedł dalej — czuł się zmiękczonym, rozrzewnionym prawie, serce mu biło. Wyrwało mu się parę razy z ust: — Biedne dziecko! biedne dziecko! Czytał tak z końca w koniec cały długi półarkusz, tak tęskny jak początek, a dokończywszy, położył pismo na stole i zamyślił się.
Miał łzy w oczach... ocierał je długo.
List, który miał służyć za podstawę sprawy o zdradę, który mu miał dać broń przeciwko własnemu dziecięciu, zamiast gniew pomnożyć — nie wiedzieć, jakim dziwnym sposobem go rozbroił. Stary nie poznawał sam siebie. Smutek go ogarnął.
Na ścianie wisiał portret nieboszczki jego żony, którą kochał czule, oczy jego padły nań i wzdrygnął się ze strachu jakiegoś, czytając w nich jakby wyrzut za te męczarnie, które dziecięciu zadawał.
Siadł i zaczął się modlić i płakał. Złamany był a nie pewien, co pocznie. Ta rezygnacya ostygła, która wiała z listu Leokadyi, była dlań przykrzejszym wyrzutem niż narzekanie.
Córka go rozumiała... przebaczała mu, on dziecięcia ani zrozumieć ani mu umiał przebaczyć. Zamęczył ją żelazną wolą swą, uporem.