Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niegodnem. Co się tyczy jego świeżego szlachectwa, to po prostu — głupstwo! Ruszyła ramionami. — Któż dziś się z tem liczy! to już śmieszność. Poczciwy preres nie może zapomnieć o dawnej wielkości Boremińskich, o której dziś nikt nie wie. Ale nie wznawiajmy tej sprawy.
— Owszem, kochana Benisiu, ja ją mam tak na sercu, że ją nieraz mimowoli przypomnę. Nie miej mi tego za złe, kocham Leokadyą jak własne dziecię.
— Chyba nie więcej nademnie.
— O! nie kłóćmy się o to kto lepiej, dodała, siostrze rzucając się na szyję Wychlińska, obie zarówno starajmy się ją uczynić szczęśliwą.
— Ja jedna — poczęła usiadłszy mówić powoli, ja jedna może wiedziałam, co się w jej sercu działo, co ona ucierpiała, gdy z uśmiechniętą twarzą musiała wychodzić do ojca, aby mu się nie dać domyślić, że w duszy ma głęboki smutek. A ten poczciwy i męzkiego charakteru człowiek, jak on umiał się poskramiać, jak nigdy nie stęknął na dolę swoją, z jakem był zawsze uszanowaniem dla ojca i mogę powiedzieć, jak go kochał, choć ten mu mało nie codzień w oczy bryzgał, to jego pochodzeniem, to luterstwem. Wierz mi, takich jak on ludzi, coby przez lata całe mogli być szczęśliwi z jednego wejrzenia kobiety, mało na świecie.
— E! szepnęła pani Benigna. Bogiem a prawdą wyznaj przedemną, że choć pewnie nic tam zdrożnego nie było, ale się przecie czasem gdzieś i poufalej spotykać musieli?
Ciocia Wychlińska kiwnęła głową.