Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale nie mogę, nie mogę, to znowu inna rzecz — rzekł Żymiński i zamilkł.
Prezes przyglądał mu się i przysłuchiwał z ciekawością wielką, nie obudzał w nim wszakże sympatyi tej, którą sobie zyskał pan Daniel. — Sama nie wczesna wesołość i lekkomyślna obojętność, z jaką tak tragiczny wypadek, śmierć brata przyjmował, odstręczała od niego. Oprócz tego pan Roch miał go za pyszałka i tonu, który przybierał, nie lubił.
Nie miano go czem zabawiać, naturalnie więc kondolencyjna rozmowa obracała się ciągle około tragicznego wypadku, co mu widoczną robiło przykrość.
— A! co tam już o tem mówić! — rzekł w końcu — nie wydobędziemy my z tego nic, kiedy już sąd i śledztwo nie potrafiło prawdy dojść. — Na to jest czas i sam Pan Bóg, który zawsze zwycięzko zagadki rozwięzuje. Zobaczą panowie, to się wyjaśni, ja nie mam na nikogo podejrzenia — bo to musi być sprawa obcych ludzi — kto to zrozumie!
Na tem urwawszy p. Żymiński zabawił krótko u prezesa i do Orygowiec powrócił.
— Nic go tu nie interesowało. — Braun i pani Słońska napróżno mu wykazywali korzyści i piękność majątku, chodził i ziewał tylko — rokazywać nie chciał nic i zmienić nie dozwolił.
— Niech wszystko zostanie tak, jak było za pana Daniela, o to jedno proszę — nic nie zmienić. — Ja tu gość — rządzić się nie chcę. Z majątkiem nie wiadomo co będzie. Wszystko po staremu.
Kazał sobie w gabinecie słać i sypialnego pokoju nie zajął, co zresztą łatwo było wytłumaczyć —