Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Najpewniejsza! najpewniejsza — mówiła Wychlińska. Idzie tylko o to, a żebyś ty zgodził się na to... Radaby zobaczyć Benisię, tyle lat jakeśmy u niej nie były, a jak ona tu ostatnim razem przyjeżdżała, już będzie dwa przeszło. Przecież wiesz, że ona cały majątek dla Leokadyi przeznacza, że to jej jakby dziecko przysposobione. Kocha ona mnie, ale Benisię chyba lepiej nademnie.
To jej sprawi radość serdeczną...
— Zmiłujże się... dość! — zawołał prezes wstawając z krzesła — czy to mnie tak bardzo trzeba konwinkować! czy jabym jedynemu dziecku nieba nie rad przychylić! A no — jedźcie, jedźcie — pojechałbym i ja, ale coś wy mnie nie chcecie!
Wychlińska się zmięszała.
— A czemużbyśmy nie miały chcieć — proszę cię — ale zastanów się sam...
— Tak! tak! pedogra — rozśmiał się — a w istocie żem stary nudziarz. Co prawda to prawda — nie gniewam się na nią...
Jedźcie same. Tylkoż wybór w drogę! ot to dopiero historya! — kareta poczwórna ciężka, trzeba do niej koni sześć, a kara klacz okulawiała i cug rozerwany, doprządz nie ma co, bo tak rosłych w stadzie nie mam. Niebieska karetka do podróży nie wiadomo czy nawet osznurowawszy resory, wytrzyma, bo się łamie a łamie, i zaraz do niej pod służącą trzeba bryczki... Maciej z tym swoim kaszlem, Mikołaj głupi i smarkacz... kogo dać!
Chwycił się za głowę.
— A! cóż bo znowu — przerwała Wychlińska — czyż w Murawcu nie ma czterech koni i powozu? —