Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fata moja dobrodziejko, przeciw którym człowiek nie może nic. — Proszę cię, panna piękna, dobrze wychowana, dobrej rodziny, majętna, do trzydziestu lat sobie wybrać nikogo nie może! i wybór jej pada — bo to już nie ma co taić — na jedynego człowieka, którego jej dać nie mogłem, a i ten jeden ginie marnie!
— Ale bo, kochany Józefacie — przerwała Wychlińska, ty troszkę winieneś, czyż już dla tego, że nie senatorskie dziecko i że protestant.
— Daj ty mi pokój — wybuchnął prezes — po co dziś to wznawiać? co to pomoże? Wszak go nie ma.
— Tak — ale, gdybyś...
— Gdybym! gdybym! Już go nie wskrzesim — dajmy pokój.
— Ale o Leokadyi cośby należało radzić — dodała Wychlińska.
— Naprzykład — odparł ojciec — jabym ci z duszy serca wdzięczen był, żebyś mi dała radę skuteczną, żebyś jej zaswatała przyzwoitego człeka... Owszem, proszę, proszę.
— Mój kochany bracie — poczęła siadając ciocia — czyż ci to nigdy na myśl nie przyszło nawet, że rozrywka, przejażdżka, podróż, poznanie nowych ludzi, przetarcie się po świecie mogłoby nam Leokadyą wyleczyć, a przynajmniej roztargnąć i ożywić.
Tyle lat nie byliśmy u mojej siostry Benisi... prawda, że to w Sandomierskie drogi kawał — ale jakżeby ona była nam rada. A któż wie, Leokadya poznałaby może kogo, może by się jej kto podobał.
Prezes podumał.