Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E! machnął ręką Franciszek, ja od razu wiedziałem, że tam nic się nie znajdzie.
— A to jakim sposobem? podchwycił Małejko.
— Bo gdzieby oni mieli czas go tam topić? o! o!
— A cóż się z nim stało?
— Kto to może wiedzieć? Może gdzie go w dół rzucili! Tu dołów od piasku, a rowów nie mało... toć było łatwiej... A stawu szkoda... ryb przepadnie dużo — żeby choć zarybek zostawili... gdzie tam! w tym chaosie do płotek wszystko wyniosą.
Franciszek zażył tabaki i chwilę stał milczący.
— Panu Żymińskiemu, mówił dalej, trzebaby koniecznie dać znać i to rychło. Ja tu i tak nie mam co robić, mógłbym do Warszawy pojechać do niego, żeby choć wiedział, co się święci.
Słysząc to Małejko, wielce podejrzliwy człowiek, mrugnął na Zdenowicza, żeby nie pozwalał, uderzyło go to, że tak pilno było wyrwać się ztąd panu Franciszkowi.
— Waćpan się oddalać nie możesz — odezwał się sam Zdenowicz — jesteś do śledztwa potrzebny. Nikt nad waćpana lepiej, jak sam powiadasz, nie wiedział, co pan Daniel miał, gdzie co było, musisz dopomódz, gdy przyjdzie do rewizyi pokoju i szafy.
Franciszek zmilczał.
— Jak się waćpanu zdaje — pieniędzy było dużo? — spytał Małejko.
Stary pomyślał.
— Jakie z dziesięć tysięcy rubli przywiózł z Warszawy, ze trzy to u nas zawsze bywało od złej godziny... a coś tam może weszło z małych przedaży i propinacyi.