Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc siadł przy stole, Zdenowicz zajął też miejsce z powagą przyzwoitą — milczenie nastąpiło gólne.
— Gdzie byłeś tej nocy, gdy się we dworze to nieszczęście stało?
Sydor długo milczał — powoli dobył głosu nieśmiałego.
— Proszę najjaśniejszego sądu — to było tak... W budzie na ogrodzie strasznie gorąco... poszedłem se w krzaki podle dworu.
— A no? z wieczora deszcz padał? zagadnął Małejko.
— Ono to to prawda, a wszystko taki bardzo było parno, i ja sobie tam starą matę z inspektów przyniosłem. Tylko co mi się zdrzemnęło... słyszę jakby kto chodził po ogrodzie. Myślę co Paweł ogląda bo mu ogórki po nocy kradli. A no... po czasie aż stuk okiennicą o ścianę i okno brzęknęło. Tak ja wstałem i oparłem się na łokciu — słucham... nic... Myślę co to może być, więc z maty się zwlókłszy a świtę zarzuciwszy na plecy, wyszedłem trochu z krzaków. Noc była ciemna, proszę panów, a naprzeciwko światła można było co rozeznać, gdy się oczy obyły. Wychyliłem się — patrzę. Jakiś człowiek jeden i drugi kręci się koło dworu... łyknęło mnie... co takiego a potem strach... myślę sobie, krzyknę i nie ma głosu, kto to wie, co może być. A nu — duchy nie ludzie. Takem się, proszę najjaśniejszego sądu trząsł, że zęby dzwoniły. — Kręciło się dwóch ludzi podle okna... cicho... cicho... potem jeden się wychylił do pokoju jegomościnego głęboko i coś ztamtąd we dwóch zaczęli ciągnąć, ciągnąć aż wyciągnęli i we dwóch do ogrodu wzięli wlec.