Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I więcej niceście panowie nie doszli — nic? pytała Wychlińska...
— Niestety! dotąd, nic — rzekł Zdenowicz, ale jutro śledztwo dalej, jeśli się uda, prowadzić będziemy. Furman nieboszczyka...
Gdy wymówił ten wyraz dostrzegł Zdenowicz, że panna Leokadya cała wzdrygnęła się — żal mu się aż jej zrobiło...
— Furman? cóż furman? podchwycił prezes...
— Widział tę bryczkę ze stajni, stojącą niedaleko ode dworu... dokończył Zdenowicz...
— I cóż dalej?
— I zawracającą się po długiem tem staniu nazad ku miasteczku... Widzieli ją i słyszeli ludzie u młyna, tak, tak, że wątpić nie można, iż zbójcy ci trzema końmi, nejtyczanką podsunęli się pode dwór... a po krótkiej stosunkowo chwili nazad uciekli...
Prezes się zamyślił.
— Mówiliście mi wczoraj, rzekł, że ślady od domu znaczne były do stawu... że prawdopodobnie tam się skończyła ta tragiczna zbrodnia... Powiedzże mi, kochany asesorze, czy w pół godziny czasu mogli ci ludzie napaść, zrabować, ciało zatopić... i w pokoju sypialnym tak wszystko, jak mi mówiłeś poprzetrząsać?
Zdenowicz zamilkł.
— Ale cóż w tem niepodobnego, przerwała Wychlińska — nie rozumiem dla czego brat na to zwracasz uwagę!
— Bo mi się to zdaje niepodobieństwem, chłodno ciągnął prezes... Musieli okno odrywać...
W tej chwili stary zamilkł i wnet począł zastanowiwszy się...
— Żeby też człowiek jak on — czujnie sypiający, nie