Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szem słowem nie dał poznać, że inaczej wierzy i trzyma niż my. A dla ubogich dobroczynny był. Prawda że w piątek czasem mięso jadł — ale ja go oszukiwałam na różne sposoby chcąc pomału do postu przyzwyczaić. Bywało, dadzą szczupaka z jajecznicą — gramatkę na obiad, nic nie powie, nigdy słowa nie usłyszałam, nigdy wymówki...
Gdyby nie ta nieszczęśliwa wiara, mówiła ciągle Słońska — czyby on się nie ożenił był i jak najlepiej. Gadali, że nie szlachcic. Jako żywo. Sama na oczy widziałam u niego przywilej z pieczęcią jak osełka masła... a że dziad powozy budował.... mój Boże! sam prezes co go tak lubił, córkęby za niego wydał....
— On tam często bywał? spytał Zdenowicz.
— Jak domowy, jak krewny, mało nie co dzień — bryczką, pieszo, konno, czasem z polowania zaszedł. Prezes go zawsze zatrzymał, nie puszczał, tak, że niekiedy po północy do domu powracał. I — niechaj to nie wychodzi, dalej dodała Słońska ciszej, przyznam się panu, posądzałam ja go, że się w pannie Leokadyi kochał.
— Z czego to pani wnosiłaś? — zapytał Zdenowicz uśmiechając się mimo woli.
— Były znaki! były znaki — szeptała porzuciwszy pończoszkę i podchodząc bliżej do stolika p. Słońska — tajemniczą miną ciągnęła dalej.
— Ile razy wrócił z Murawca, to bywało chodzi po salce, chodzi, wzdycha a nie idzie spać, tylko biega z kąta w kąt i stęka. Aż parę razy niespokojna wychodziłam, myśląc żeby czasem rumianku albo mięty nie potrzebował, bo człek był taki delikatny, że ludzi nigdy, choćby zachorował nie chciał budzić. — A no!