Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A to jakiego? spytał prezes.
— Hm! rzekł Złomski, zaprzęglibyśmy do landary tęgich szeć koni, siedli i pojechali. Toby dopiero była siupryza i szczęście w Borkach...
— A tak! w późną jesień z mojemi nogami, w taką drogę, co sobie kapitanie myślisz!
Na tem się skończyło pierwszego dnia, ale na drugi prezes, przenocowawszy z tą myślą, sam zaczepił kapitana.
— Kto wie, możeby ten figiel dał się wykonać — tylko że ja taki się zrobiłem do jazdy ciężki! A te noclegi! te popasy! a groble — a mosty...
— Ale jabym jako kwatermistrz jechał przodem, podchwycił kapitan, a ojca Serafina dla skrócenia drogi z talią kart wsadzilibyśmy do landary, i tak byś pan prezes ani się spostrzegł, jak byśmy w Borkach stanęli...
— Dobrze to gadać, panie kapitanie, rozśmiał się prezes — stary wojskowy, człowiek krzepki i zdrów, a mnie te reumatyzmy męczą.
— Na nie nie ma lepszego lekarstwa, jak dobrze się w drodze przetrząść — dodał kapitan.
— Końskie to lekarstwo — szepnął prezes... Aż znowu w dni parę stary Boromiński wrócił do tego figla, obmyślonego przez kapitana. Ten widząc, że tu tylko może brak trochę energiczniejszego podbudzenia, a czując, że p. Pstrokońskiej zrobi tem wielką przyjemność — wziął się po wojskowemu.
— Ja pana prezesa biorę na moją odpowiedzialność, zawołał, powozy opatrzę, konie dobiorę, przodem pojadę i — jedziemy! Nie ma co się namyślać — di-