Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zakląłem się, nie wrócę, póki czegoś nie wygrzebię, odpowiadał Górnicki — żebym tu miał rok siedzieć!.
Towarzystwa trafiały się różne... Pan Symforyan i grać lubił, więc gdzie pokątny faraonik się zebrał, albo w sztosika się zabawiono, chętnie tam spędzał wieczory. Gier publicznych już naówczas w Warszawie nie było, ale w różnych domach kawalerskich zbierali się cicho amatorowie. — Jednym z tych był właśnie na podwalu niejakiego Drobisza, który gdzieś, kiedyś służył pono wojskowo, a teraz nie wiadomo co robił we dnie, wieczorami zaś i nocami przyjmował dobrych przyjaciół i ciągnął im sztosika. Jakkolwiek rzadko kto wyszedł cały z rąk owego Drobisza, gra ma taką ponętę szatańską, dla tych co jej raz skosztowali — iż ludzie nałogowi szukają jej choćby nie bardzo byli pewni, jak ona jest prowadzoną. — Rzadko się tu kto zgrał skandalicznie, lecz pan kapitan Drobisz nigdy też przegranym nie był.
Jednego wieczora zasiadając do poniterowania z nudów pan Górnicki, obok siebie znalazł z czarnemi tajemnemi oczkami figurkę ruchawą, która z wielką grała zapalczywością. Gracze choć nieznajomi, wzajem dla siebie byli grzeczni i przy zielonym stoliku zawiązała się znajomość. Jakoś tego wieczora niezmiernie się gospodarzowi poszczęściło, wygrał kilka set dukatów i chciał osłodzić poniterom tę stratę. Posłał więc po wieczerzę i szampana.
W przerwie towarzystwo, które gwałtowanie pragnęło się odegrać — zasiadło do stołu, a że pan Drobisz był gościnny nad miarę, wszyscy niemal podchmielili sobie.