Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zje kaduka, jeśli mi się wyśliźnie! wołał, żeby był z piekła rodem, to i ztamtąd mu metryki jego dobędę. Kiedy wojna to wojna. — Pokażę ja mu jak w Sandomierskiem kochają się i — nienawidzą.
Już na wyjezdnem był, gdy ktoś z sąsiadów, przyjaciół serdecznych nadciągnął. Wiedziano wprawdzie, że się odgrażał jechać — ale temu nie bardzo dawano wiarę. Sąsiad szlachcic hulaka, jak i Górnicki, zdziwił się niepomału widząc, że bryczkę ładują.
— A to mi się podoba! rozśmiał się — dokąd? sam nie wiesz? — po co? — nie masz cierpliwości? Pieniędzy trochę stracisz, któreby ci się w domu przydały i wrócisz z nosem na kwintę.
— Zobaczycie! — nie znasz mnie chyba panie bracie!
— A co ci z tego przyjdzie?
— Zemsta!
— A jak człowiek czysty?
— To nie może być.
— Wieszże ty co — odezwał się w końcu sąsiad — żal mi cię — przynajmniej ci się jakąś wskazówką przysłużę. Rzecz taka. U nas nazwiska nie wiele znaczą, bo je od wsi brano, jednę nazwę noszą często familie zupełnie różne — ale choćby kto do rodziny nie należał, o nazwisku zawsze wiele słyszał. Ja jednego Żymińskiego znam w Warszawie, bo się tam hulało, póki było za co! hej! hej! — Miał dom przy Senatorskiej ulicy. Możebyś ty się od tamtego o tem co dowiedział?
Górnicki aż się go ściskać rzucił.