Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedzi, musiał ustąpić. Zdawało mu się, że droga dalsza nastręczy sposobność zbliżyć się, że pierwsze chwile tęsknoty, obawy przejdą, że samotność ją znuży, w ciągu jednak podróży nie zmieniło się nic. Olimpia patrzała w okno, czytała, odpowiadała głowy skinieniem, w najgorszym razie wyręczała się Szafrańską, i tak dojechali do Genewy, a Zygmunt nie mógł się pochlubić, ażeby choć na krok daléj postąpił. Nie naraził się, nie popsuł nic, lecz też i nie naprawił. To życie, przedłużone do nieskończoności, zdawało mu się nie do wytrzymania. Szło o to jak wyjść z tego położenia? co począć?
Wybiegłszy z hotelu, Zygmunt, który niegdyś znał Genewę, poszedł wybrzeżem nad jeziorem, zbierając myśli i tworząc plany... Co miał począć? Czekać, aż Olimpia sama zlitowawszy się nad nim wyciągnie mu dłoń, było trudno; złamać pierwsze lody otwartą rozmową, mogło niewiele pomódz, a bardzo zaszkodzić; zdać się na losy?... Wahał się tak i ważył, starając obrachować następstwa wedle danych, jakie mu nastręczał charakter Olimpii, ale do żadnego postanowienia nie przyszedł. Położenie jego było upakarzające, nawet w oczach znajomych ludzi, bo stosunek zimny państwa młodych musiał bić w oczy wszystkich...
Machinalnie tak przechadzając się bez planu, wszedł na wysepkę Russa i usiadł na ławce. Tu gwaru było dosyć i wiele osób przechadzających się. Wieczór dosyć gorący zwabiał na lody... Zygmunt zapalił cygaro, i nie zważając na sąsiedztwo, zadumał się tak, iż nie widział otaczających go osób. Pogrążony w téj zadumie, musiał rozpaczliwą fizyognomią zwracać wejrzenia przechodniów, bo mu z kolei kil-