Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na kanapie Olimpia, którą zmuszono ślubnego stroju spróbować, siedziała w białéj sukni morowéj, ale z rozpuszczonemi włosami, poplątanemi niedbale... Wsparta na ręku, leżała posągiem bladym, jak Cezarowa żona z marmuru w Real-Museo w Neapolu. Czarne jéj oczy świeciły wśród mroku jasno, strasznym blaskiem jakimś, jak dwoje źrenic dzikiego, podrażnionego zwierza... Była zarazem cudownie piękna i przerażająca. Na twarzy zawsze bladéj, teraz białéj, dwa wypalone rumieńce ceglane, jak dwie plamy od policzków się wydawały. Miała coś w sobie męczennicy i coś zrozpaczonéj poganki... Zmarszczyła brwi, usta jéj poruszyły się, zmierzyła od stop do głowy Zygmunta i jego klassyczną toaletę weselną — coś ironicznego przebiegło po jéj wargach... Wskazała mu krzesło naprzeciw siebie, w drugim końcu kanapy, tak, aby niezbyt blizko, całym go na oczach miała.
Zygmunt siadł, i pochyliwszy się z wyszukaną grzecznością, już miał na ustach wypytywanie przesadnie czułe o tak nieszczęśliwie dla niego przychodzącą chorobę, gdy Olimpia zamknęła mu je, odzywając się sucho i niemal pogardliwie, z niewypowiedzianą dumą królowéj, mówiącéj do niewolnika:
— Proszę pana, nie grajmy z sobą komedyj żadnych, mówmy szczerze, poważnie, otwarcie. Jest to chwila stanowcza, ja grzeczności nie potrzebuję, bo nie wierzę w nie...
Zygmunt milczał, lecz niezmieszany wcale, skłonił głowę na znak posłuszeństwa. Ona zmierzyła go oczyma, raz, drugi, lekko ruszając ramionami. Istota, co miała być jéj mężem, zdawała się jéj niezrozumiałą.