Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

istoty. Rozmawiał o rzeczach obojętnych, silił się na dowcip, ale mu źle było, i czuł, że głowa go pali. Wtém spostrzegł w mroku matkę w całym majestacie elegancyi, z jaką występowała do stołu, ale z chmurą na czole, dającą mu niespokojnie jakieś znaki, dla drugich niedostrzeżone.
Domyślił się łatwo, że mówić z nim potrzebuje; skłoniwszy więc z lekka głową na przeprosiny tym, z którymi rozmawiał, udał, że go troskliwość o zdrowie narzeczonéj pędzi ku niéj.
Matka nie kryła wielkiego zakłopotania się niespodzianą, przedłużoną córki chorobą; ale baczniejsze oko mogłoby było dostrzedz w jéj twarzy, któréj wszystkie muskuły drgały hamowaném jakiémś oburzeniem i namiętnością, coś więcéj nad prosty o dziecię frasunek.
W salonie gwarno dość było i ludno. Szambelan, który prawie cały dzień monopolizował rozmowę, coraz ciekawsze rzeczy opowiadał o wspaniałości stolicy, gmachów, o zbytku i przepychu bogatych rodzin arystokratycznych i kupieckich... Gwar ten dostatecznie tłómaczył, że Zygmunt z matką mógł potrzebować cichszego kąta do rozmowy... Poważnie, z wolna, powstrzymując niespokojne kroki, wprowadziła go pani radczyni do gabinetu, gdzie parę osób zbłąkanych na ustroni, jak tylko posłyszały ją wchodzącą i straszliwie do lady Macbeth podobną, ustąpiło, przeczuwając, że zawadzać mogą. Obejrzała się, i westchnienie wyrwało się z jéj piersi, które ręką uciskała białą, jakby je powstrzymać chciała... Zwróciła twarz z oczyma czarnemi, łez i ognia pełnemi, ku Zygmuntowi. Ten stał chłodny, przyzwoity, ostygły,