Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie i z kluczem za pogrzebem, i pocieszyłby się łacno... Ale jakże było przyznać się przed matką? Ta płakała, nie mówiąc słowa. Chciała jechać sama, lecz cóż ona tam poradzić mogła?
— Co tu począć?
— A Zygmunt?... spytała matka.
— O niczém nie wie, oszczędziłem go... sam gotowem jechać...
— Jeśli waćpan pojedziesz, to ja także... ja także... ja muszę tam być dla córki, obawiam się o nią...
— Cóż pani powie panu radcy?
— Żeś pan od syna miał list uskarżający się na zły stan jéj zdrowia... Jako matka wyproszę się, by do niéj pojechać.
Szambelan kombinował, że matka tam rychléj mu będzie zawadą niż pomocą. Zmilczał.
Dobre pół godziny trwała rozmowa nic nieznacząca, przerywana, świadcząca tylko, że to co się zdawało wypadkiem bardzo szczęśliwym, stawało się zadaniem nie do rozwiązania... Zostawiony sam sobie, szambelan byłby się pewnie uciekł do ostatecznych środków, lecz znając już Olimpię, obawiał się jéj rozpaczy, rachował więcéj na wpływ rodziców, bo ten mógł Zygmuntowi przywrócić żonę i sklecić małżeństwo, a o to szło mu głównie. Już jakieby ono potém było, szczęśliwe czy nie, dla niego podrzędném się stawało.
W ciągu rozmowy téj z matką, dał się słyszeć turkot powozu: radca przybywał... Z nim razem zuchwała myśl zawitała do głowy szambelanowi, z któréj się spowiadać nie chciał, ale go ona uderzyła tak, że jak niespodzianém światłem olśniony, nagle się uspokoił. Potrzebował tylko małego jeszcze na-