Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! co Bóg da? obojętnie odpowiedziała Olimpia: ja to tylko wiem, że mnie nic z nim nie rozdzieli.
— Musisz się więc przygotować na wszystko, powtórzyła Klara z przyciskiem: nawet na przybycie matki, bo ci ludzie nie czując się na siłach do walczenia z tobą, gotowi są ją tu wezwać.
Olimpia zmarszczyła brwi.
— Przykroby mi to było, rzekła, ale matka, matka mniéj niż ojciec jest mi straszna... ojca starego mi żal, jemu się serce zakrwawi... on nie wie nic, on marzy o szczęściu może... Gdy wspomnę nań, to mi wszystko zatruwa... W ostateczności, wyznam przed nim, powiem, odkryję... wolę, by mnie widział słabą niż płochą.
— A przyjazd matki? wrzuciła Klara.
— Zkądże ci to na myśl przychodzi?
— Mam pewne poszlaki co do szambelana, że na ten posiłek rachuje...
— Zkąd? spytała Olimpia.
Klara dobyła rewers pocztowy i pokazała go jéj.
— Dziękuję ci, spokojnie odezwała się Olimpia: to dobrze, muszę więc być i będę gotowa...
Przeszła się parę razy po pokoju, i milcząc ucałowała Klarę. Zdawała się namyślać... Nie mówiły już więcéj z sobą... Olimpia tylko pilnie się przypatrzyła dacie rewersu i obliczała dni ubiegłe... Wieczorem spotkały się znowu.
Szambelan spokojniejszy o syna, a wielce baczny, aby o indyfferentyzm posądzony nie był, poszedł tego samego wieczoru z uszanowaniem do ks. Mermillod’a. Były więc same. Na twarzy Olimpii znać było jakąś walkę. Nareszcie uściskała Klarę i siadła przy niéj.