Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnijże sobie położenie moje, postaw się w miejscu mojém... pomyśl co ja cierpię... Czy się godzi?...
— A któż cię popchnął w to? odwracając się rzekła Klara. Miałabym zaprawdę politowanie nad nim, gdybyś był zawiedziony, oszukany, gdybyś rozmierzył dokładnie tę kałużę, w którą wszedłeś z dobréj woli...
— Alem ja tego z dobréj woli nie zrobił! zawołał Zygmunt, wpadając na nowy środek obrony.
— Jak to? któż pana zmusił? Farceur! powiesz mi, że miłość! Allons donc!
— Nie miłość.
— Cóż? kto?
— Posłuchaj pani, rzekł Zygmunt udając głęboko, wzruszonego. Ojciec mój wymagał tego po mnie, zaklinał, nakazał... Byliśmy zrujnowani, trzeba się było dźwigać i ratować. Opierałem mu się... sofizmatami mnie złamał, zmusił moralnie... uległem...
Hrabina patrzała nań ze zdziwieniem wielkiém a nawet z pewném politowaniem, ale nie przekonał jéj wcale... dziwiła się tylko cynizmowi tego kłamstwa i środkowi, jakiego użył, aby uzyskać jéj współczucie.
— To są sprawy familijne, rzekła, które dla świata pokrywa tajemnica. Trudno wszakże uwierzyć, aby ktoś taki jak pan Zygmunt, dał się tak dalece ojcu powodować. Ale ostatecznie, czego pan chcesz ode mnie? ja nic nie rozumiem, oprócz że mi pan burdę robisz w mojém mieszkaniu...
— Pytam się pani, czy chcecie mię swém postępowaniem przywieść do ostateczności?...
— Pytaj się pan żony o to, co ona czyni? ja za nią odpowiadać nie myślę...