Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt, który ustać nie mogąc, miotał się po pokoju rozmawiając.
Klara milczała.
— W głowie ci się przewróciło, panie Zygmuncie! ofuknęła się. Pojmuję bardzo, że patrząc codzień na piękną kobietę, która się żoną nazywa, a być nią nie chce, można nabrać złego humoru, ale nie trzeba dopuszczać się do fiksacyi. Panu się w głowie przewróciło!
— Radbym, żeby to było manią tylko, dodał Zygmunt; ale na nieszczęście zdaje mi się, że tak nie jest... Znalezienie się mojéj żony w czasie koncertu... cała machinacya pani po nim...
— Machinacya! powtórzyła śmiejąc się Klara ładny wyraz...
— Inne oznaki, których nie potrzebuję tu wymieniać, naprowadziły mnie nie na domysł, ale na pewność prawie, że ten Fratelli... jest pierwszym kochankiem Olimpii...
Po licu Klary przeleciała jak błyskawica bladość śmiertelna, wzięła się za boki, padła na kanapę, i śmiała się, zachodziła, i płakała prawie, i doszła niemal konwulsyj z tego śmiechu. Lecz gwałtowność tego wybuchu, nienaturalność jego, przesada, przedłużenie, byłyby najtępszego nawet człowieka naprowadziły na podejrzenie, że to było udaniem, a nawet dosyć niezręczném. Na Zygmuncie uczyniło to wrażenie potwierdzające podejrzenia. Dotąd posądzał, teraz zaczynał być pewnym.
— A wiesz! wołała, ciągle przerywając sobie śmiechem: to przedziwne! to doskonałe! to niezrównane!.. Godzien jesteś dostać się do Bonifratrów!.. Co za bujna imaginacya... cha! cha!