Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żeby się tylko nie rozkleiło? podchwycił wikary.
Staruszek się zamyślił.
— Panience, mówiąc między nami i do tak godnego kapłana, panience... dodał Maciej: dwudziesty i dziewiąty rok... Tak! tak, dwudziesty i dziewiąty... Starających się było dosyć i tytułowanych. Było jedno książątko, hrabiów i nie zliczyć, bogatych kilku dorobkowiczów bardzo przyzwoitych. Matka forytowała, i ojciec pomagał, kleiło się nieraz, ale jak tylko rzeczy ku końcowi, nasza panna coś zmachinuje, kawaler dostał kwitka i znikł. Co to się z nią matka najadła! Matce to, naszéj pani, ulega prawda wszystko, tylko nie ona! nasza panna Olimpia ma swoją wolę, to darmo... Matka krzyczy, płacze, hałasuje, narzeka: ona milczy, ani słowa!.. a koniec końców wszystko na nic, i panna postawi na swojém... Tym razem myślałem, że już będzie koniec, a kto ją wie?
— Wymagająca! rzekł wikary, lecz też ma prawo wybierać...
Stary się uśmiechnął gorzko, pokiwał głową, zamilkł i palce na ustach położył. Zapatrzywszy się w dal, powoli znowu mówił po chwili:
— Gdy mój kochany pan się żenił, dobry to kawał czasu: trzydzieści kilka lat! byłem jeszcze przy nim. Byłem od dzieciństwa, bom gdy do szkół chodził, choć starszy, z nim razem się uczyłem, czyszcząc mu bóty. Nawykł do mnie, dawniéj to się tam i serce otwierało...
Westchnął i mówił daléj:
— Gdy się zechciał żenić, ja czułem, że mimo wielkiéj piękności i rozumu naszéj przyszłéj pani, to dla jegomości nic po tém. Z kobietami jak z orze-