Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowo dane Olimpii o poszanowaniu jéj woli i swobody, w jego przekonaniu nie wiązało go wcale; złamałby je, gdyby się do tego nastręczyła zręczność. Ale to sprowadzić stawało się niepodobieństwem. Spotkanie z Klarą, w któréj z razu widział sprzymierzeńca, teraz wydawało mu się klęską. Najdziksze projekta chodziły mu po głowie; trudno je wszakże było przywieść do skutku. Chciał się pozbyć Szafrańskiéj, uwolnić od hrabiny; chwycić się już bodaj ostateczności, dopuścić przemocy, aby wejść w prawa swoje.
Zdawało mu się, że taki coup d’état zmieniłby jego położenie i uczynił go panem. Lecz jak tego było dokazać?
Zygmunt już zaczynał się czuć chwilami zniechęconym i znużonym. Rwał się gwałtownie, ale późniéj trochę lenistwo go opanowywało i zobojętnienie. Przechodził tak ciągłe z jednéj w drugą w ostateczność.
Zygmunt im większym był samolubem, tém upokorzony czuł się nieszczęśliwszym. Wstyd mu było i ojca nawet, który mu dawał po cichu rady, niemożliwe dziś do wykonania. Męczył się i cierpiał okrutnie. Każda chwila zwiększała rozdraźnienie...
Dwa tygodnie posłuszeństwa i pokory, zamiast polepszyć stosunki, jeszcze je uczyniły nieznośniejszemi. Myślał, że Olimpia powoli się z nim oswoi, uzna le fait accompli, będzie obojętną, ale nie obcą... Od obojętności i zwolnienia ostrożności, od porzucenia obawy do spoufalenia, potém do pozyskania żony droga zdawała mu się łatwą. Tymczasem pierwszego kroku zrobić mu nie dawano... a od tego zależało wszystko.