Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wychodzącego grajka, ale jakby kapłan melodyi występował z powagą surową, z czołem mgłą jakąś osnutém... Piękne rysy, wyraz oczu czarnych melancholicznych obudzał dla niego sympatyę.
W chwili gdy wychodził, Olimpia wzrok miała spuszczony i nie postrzegła go zrazu, oklaski ją obudziły jakby ze snu, podniosła oczy, i hrabina Klara przerażona ujrzała ją zrywającą się z siedzenia, wyciągającą ręce i z krzykiem upadającą na krzesło. Ledwie miała czas ją pochwycić. Olimpia na pół była omdlałą. Artysta w téjże chwili zobaczył ją także, drgnął, zdawało się, że z estrady zeskoczy, powlókł dłonią po czole... chwilę jakąś wahał się i chwiejącym krokiem poszedł do fortepianu. Zajęcie wirtuozem było tak wielkie, iż mało kto dostrzegł ten epizod, dosłyszał wykrzyk... przypisano go zresztą uwielbieniu dla Fratellego. Klara tylko przestraszyła się widząc słabnącą przyjaciółkę, podała jéj spiesznie sole, bez których nigdy nie wychodziła, i cichym głosem zapytała:
— Na miłość bożą! co ci jest?
Słabym głosem Olimpia mogła jéj tylko odpowiedzieć:
— To on...
— Kto? gdzie?
— To on, to on, to Bratanek... powtórzyła Olimpia: ja go widzieć muszę... ja... umrę, jeśli go nie zobaczę...
— Nie masz potrzeby ani umierać, ani tak się niepokoić... jeśli to on w istocie... natychmiast go ściągniemy do ciebie. Zdaje mi się, że cię widział i poznał, dodała hrabina.
W téj chwili zwrócona ku Olimpii, spostrzegła Klara po raz pierwszy Zygmunta, który oczy miał wlepione w żonę. Trąciła ją, oznajmując o tém i szepnęła: