Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z założonemi rękoma, z ironicznym na ustach uśmiechem, z czołem chmurném, pan Zygmunt właśnie przekląwszy swą łódkę i wioślarzy uznojonych, prowadził z sobą zajmujący, wcale nie Hamletowski monolog:
— Ślicznie mi się wszystko udaje! nie ma co mówić! mówił do siebie w duszy. Nawet spotkanie z tym trzpiotem, które miałem za największe szczęście, staje się urągowiskiem... Lecz w mojéj roli musi wiele być cierpliwości. Pytanie tylko, czy mam się tak koniecznie za nią ubiegać? to śmieszne, a śmiesznym w jéj oczach być niepowinienem...
Kazał dość grubiańsko wioślarzom zawrócić do brzegu... Łódka z wolna obróciła się znowu ku portowi. Zygmunt dumał płynąc.
— Nie poznaję siebie, mówił: w fałszywéj jestem pozycyi, splątany, bezsilny, na łasce... Tak trwać nie może... to się musi zmienić. Z panią Olimpią raz się rozmówić potrzeba stanowczo... Powinna choć jakieś formy zewnętrzne poszanować... Jestem śmieszny! powtarzał ciągle: jestem doskonale śmieszny... Hrabina ma prawo szydzić ze mnie... Lecz cóż tu począć? Ta kobieta ma wszystko za sobą, ja nic. Jestem mężem królowéj, i to jeszcze mniemanym... Stara ta, niepoczciwa Szafrańska nawet obchodzi się ze mną drwiąco i zuchwale... Ja tu zupełnie nic nie znaczę... ceremonii ze mną nie robią najmniejszéj... Ale to tak pozostać nie może...
Napróżno szukając środka mogącego wyprowadzić z tego położenia, Zygmunt dobił do brzegu, i nie oglądając się nawet na łódź tych pań, poszedł gniewny do hotelu.