Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie tłumione przez lat tyle upominało się o swe prawa... Hrabina dodała ochoty do niego. Dla czego nie miała wytchnąć, spróbować się rozerwać? odżyć na nowo? Trzpiotowate usposobienie przyjaciołki odbiło się w niéj mimowoli. Uścisnęły się serdecznie.
— Wiesz? odezwała się Olimpia: a to mi ciebie, dobra litościwa Opatrzność zesłała, moja droga Klarciu! Nie opuszczaj mnie, zaklinam, proszę; to tête à tête z panem Zygmuntem jest dla mnie zabójcze... Jak cień Banka przeraża mnie ten człowiek... ty rzeczywistość przynosisz z sobą... i rozwiejesz te sny ciężkie...
— Otoż tak to cię kocham! przerwała Klara. Szafrańska moja!... dawaj tu suknie, strój panią, zróbmy ją z pięknéj zachwycającą... idźmy, jedźmy, bawmy się, trzpiotajmy, a pan Zygmunt niech sobie robi, co chce... Zapomnijmy, że istnieje...
— A! gdyby to można! cicho rzekła Olimpia.
— Spróbujemy!
Tak się rozpoczął poranek, a hrabinie Klarze tak na rękę była przygoda podróżna, że nie mogła zaniedbać owładnięcia Olimpią i czynnego mieszania się w jéj losy. Nie wyszła już od niéj. Najprzód naradę uroczystą złożono co do wyboru rannego ubrania, potém posłano po dziennik, aby się dowiedzieć, jakie na dziś były środki przepędzenia czasu najzabawniejsze. Hrabina wnosiła przejażdżkę na dosyć spokojném tego dnia jeziorze, obiad w restauracyi w osobnym gabinecie...
— A Zygmunt? spytała Olimpia.
— Niech się zaprosi do miss Draper, mojego starego koczkodana, jeśli chce mieć towarzystwo! parsknęła śmiechem Klara. My myślimy o sobie...