Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj mi ochłonąć, biorąc się za głowę i cisnąc skronie, rzekła Klara: to coś znowu tak nadzwyczajnego że, gdyby nie Olimpia mi to mówiła, nie uwierzyłabym nawet! Z ust twoich...
— Czytasz na czole prawdę téj męczarni... i nędzę mojego położenia.
— Ale bo ty to nadto bierzesz tragicznie! odezwała się hrabina. Cóż u licha ten piękny Bratanek może sobie gdzie umarł, tyś wolna, mąż tylko jest figurantem, który ci zawadzać nie będzie... powinnaś żyć! trzeba się z tego odrętwienia ocucić... Zresztą kochaj sobie ten ideał, ja bynajmniéj ci tego za złe mieć nie będę, ale życie jest życiem, moja droga... potrzebujesz dystrakcyi... Zmarnowałaś dziesięć lat, jesteś zupełnie wolna, pan Zygmunt ci się nie będzie śmiał sprzeciwiać... Na Boga, jeśli nie chcesz z suchot umrzeć, trzeba się ratować... trzeba się bawić, roztrzepać... Ci wszyscy mężczyźni, powiadam ci, ile ich jest, to funta kłaków niewarci! jak oni z nami, tak my powinnyśmy z nimi... Pozwól mi tylko wziąć siebie w opiekę, a zobaczysz...
Olimpia patrzała na nią...
— Ty, moja droga, rzekła, masz temperament szczęśliwy...
— Bom go sobie rozumem wyrobiła! rozśmiała się Klara: gdy mnie pierwszy kochanek zdradził, miałam flaszeczkę laudanum od bolu zębów, słyszałam, że się tém ludzie trują... Skosztowałam... pfe! gorycz! szkaradzeństwo... odeszła mnie desperacya, i nazajutrz zbałamuciłam drugiego, a męczyłam go tak, że sobie włosy z głowy rwał, i to była cała zemsta moja nad losem... Od téj pory mężczyzn lubię jak raki, żeby ich jeść, potém usta popłókać, ręce