Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z ubioru znać w niéj było jedno z dwojga: albo rozrzutną Paryżankę bez jutra, która nie mając koszulki kupuje koronki, lub wielką panią nawykłą do zbytku... Strój był na pozór skromny, lecz kosztowny i wytworny, a w nim najmniejszy szczegół zdradzał rozpieszczone stworzenie, które nie znosi nic pospolitego, nic trywialnego, nic bezmyślnie dosztukowanego. Zacząwszy od torebki u pasa, aż do rękawiczek, parasolika, trzewiczków, wszystko było od najpierwszych artystów, drogie, wykończone, kapryśne, dobrane i śliczne.
Jakim sposobem Zygmunt mógł tego motylka uwijającego mu się przed samemi oczyma nie zobaczyć, byłoby niewytłómaczoném, gdyby mąż pani Olimpii nie znajdował się w położeniu, które wszystko uniewinnia i tłómaczy. Piękna kobieta w końcu zdawała się obrażoną tą ślepotą, i zbliżyła się już wprost nachodząc do zadumanego.
Z uśmiechem przystąpiła do niego i zawołała:
— Mr. Sigismond! Mr. Sigismond! budzę pana! w jakim kolorze? Co panu jest?
Jakby od postrzału zerwał się dopiero Zygmunt, wstał, wlepił oczy i niezmiernie zdziwiony, wykrzyknął:
— Pani tu?
En chair et os! i sama jedna, i znudzona, i chora! Od godziny studyuję pana i nie mogę zrozumieć... Wszakżeś się pan ożenił... to wiadomo całéj Europie! Z dziennika poznańskiego powtórzyły tę wiadomość niemieckie... najbogatsza w Księztwie dziedziczka... I ożeniwszy się, jak w bajce z zaczarowaną księżniczką, siedzisz tu sam jeden na ławce z cygarem, jak człowiek zrozpaczony, który szuka grubéj gałęzi, aby się na niéj obwiesił.