Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z jejmością mówcie. Jabym rad. Czemu nie? Chłopiec śliczny i rezolutny.
Chcąc się wywdzięczyć i deputatowi za takie przyparcie do ściany, już miał nawzajem pytanie na ustach Podkomorzy o rodzeństwo, sytuacyę i ową wieś puszczoną — gdy wszedł — wilk o którym była mowa, i rewanż staremu odjął. Zamilkli tedy.
W ciągu całej tej bytności, Czuryły nikt nie widział. Podkomorzy był na niego zły, boć przytomnością swą byłby go nieraz salwował.
Deputat, zręczny człek, dotarł do matki i pozwolenie bywania otrzymał. Wieczorem odjechali sąsiedzi, a staruszek niemogąc wytrzymać już z niecierpliwości, kazał kredensowemu chłopcu strząść cały dwór, a znaleźć Czuryłę.
Późno już bardzo, ujrzano Strukczaszyca, idącego wolnym krokiem z plebanii. Nie dano mu tchnąć, aby zaraz do Podkomorzego śpieszył; pognawszy go po chodzie, pan Kazimierz, nim się zjawił w progu, już począł:
— Ale to, jak mi Bóg miły — niesłychana rzecz! Co się z asindziejem dzieje! Zawsze gdy goście, gdy mi możesz być najpotrzebniejszym, giniesz. Cóż to było? — mów.
— A no — nic, p. Podkomorzy, poszedłem na plebanię, bo miałem interes do ks. Woroszyły, i zagadaliśmy się.
— Do tej pory! — zawołał stary.
Strukczaszyc przyszedł go w ramię pocałować.
— Panie Podkomorzy dobrodzieju — rzekł — niech mnie pan posłucha — a nie obraża się.
Stary oczy podniósł zdziwiony.
— Służę państwu, jak mogę, z duszy serca — ciągnął dalej Czuryło — Bóg widzi zdrowia i siłbym