Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mniej go jednak może widok ten niezwyczajny poruszył, niż powtórne już wspomnienie owego Piatnickiego. Rodziło się w nim podejrzenie, iż to jednak bez podstawy być nie mogło. Ludzie sobie nieznani, którzy się godzili na to, że w Czuryle kogoś innego widzieć chcieli — to dawało do myślenia. Nie mógł się stary uspokoić w żaden sposób, i oczekiwał tylko na przybycie rezydenta, ażeby go o to pozwać i rozmówić się z nim otwarcie. Rozmaite tajemnice otaczały tego zagadkowego człowieka, który mógł nie być tym, za kogo się sprzedawał. Przychodziło na myśl i to staremu, co mu wyjawił proboszcz. Rodziły się podejrzenia, i z tego że się tak dziwnie jął zabiegać około interesów Wojewodziny.
Staruszek modlić się nie mógł, rozpoczynał koronkę coraz nanowo, niepokoił się — czekając na godzinę, o której zwykł był przychodzić Czuryło.
Właśnie, jak na złość, przypóźnił się dnia tego, i nierychło pokazał się w progu ze swem: — Dobry wieczór.
— Gdzieżeś to bywał?.... a no już godzina spóźniona — rzekł do wchodzącego Podkomorzy.
— A no — wiem, alem się po lesie trochę włóczył, i zadaleko zabiwszy się, ledwie teraz powróciłem.
Niepodobna było przyjść do tłómaczenia odrazu; stary potrzebował naprowadzić rozmowę zwolna, i — choć się niecierpliwił, gwoli obyczajowi i przyzwoitości, kołował długo. — Czuryło też był dosyć dnia tego milczący.
— Myśmy przecież, kochany Strukczaszycu, odezwał się nareszcie — przeżyli z sobą, możemy powiedzieć, kopę lat, zjedliśmy niejedną beczkę soli — no — i ja,