Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli. Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający.
Z wałów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy Horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w Horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, wyrzucając czapki do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Wrzawą tą przerażającą rozbudzone rycerstwo na Horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiej strony sunęło się pospólstwo ze źle tajoną na twarzach radością. Wiechan i Rzepiec stali na przedzie u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową. Dolina wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując Olszowe Horodyszcze.
Był to ten sam tłum pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł też na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką, głową skinął, jakby mówił:
— Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemem osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować się zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł